Najbardziej cenię siłę duchową
 
 Z kapłanem prof. Konradem M. Pawłem RUDNICKIM rozmawia br. Łukasz Liniewicz

    W czasie wojny był Brat Kapłan aktywny w ruchu oporu, za co został wielokrotnie odznaczony. Które z tych odznaczeń jest dla Brata Kapłana najważniejsze?

    Nie lubię określenia „ruch oporu”. Przyszło ono do Polski po wojnie. Myśmy w czasie wojny nie byli uczestnikami jakiegoś ruchu, byliśmy członkami podziemnych polskich organizacji, konspiratorami, czy partyzantami. Wszystko, co polskie było wtedy nielegalne, podziemne; od handlu, poprzez szkolnictwo, do formacji zbrojnych. Czy handlarz przemycający „rąbankę”, zaopatrując miasto w mięso, był uczestnikiem jakiegoś ruchu oporu, czy po prostu żył w Polsce takiej, jaka wówczas była?
    Mam odznaczenia za pracę społeczną, na przykład „Medal Komisji Edukacji Narodowej” czy lokalny krakowski medal „Honoris Gratia”. Czym innym są moje polskie i zagraniczne odznaczenia wojenne. Większa część tych krzyży i medali dotyczy partyzantki. Do nich zaliczam otrzymane w tym roku odznaczenie pamiątkowe „Krzyż Zwycięzcy”. Ta nazwa nieco mnie śmieszy. Wynikałoby z niej, że na pytanie „kto zwyciężył w II wojnie światowej?” mogę odpowiedzieć „ja!”. To są odznaczenia - powiedzmy szczerze - za zabijanie ludzi. Są poważne okoliczności łagodzące. Była walka z przemocą, walka z okrucieństwami hitlerowskimi, ale zabijanie nigdy nie jest czynem dobrym.
    Za skrajnie przeciwstawne tym odznaczeniom uważam medal „Yad Vashem” i honorowe obywatelstwo państwa Izrael za ratowanie w czasie wojny życia Żydom. Właśnie za ratowanie życia, nie za zabijanie. I to są dla mnie najcenniejsze odznaczenia.
    Co stanowiło dla Brata Kapłana najważniejszy bodziec, by zaangażować się w walkę z okupantem?
  

W styczniu 2011 r. brat kapłan M. Paweł został udekorowany za udział w drugiej wojnie światowej pamiątkowym odznaczeniem
„Krzyż zwycięzcy”. Z tej okazji przywdział swój historyczny, oryginalny mundur partyzancki.
Oczywiście, był w tym wpojony mi od dzieciństwa patriotyzm i przykład moich przodków. Mojemu pradziadkowi Józefowi car skonfiskował majątek, bo walczył w powstaniu listopadowym; dziadek brał udział w powstaniu styczniowym i potem w rewolucji 1905 roku. Moi rodzice poznali się działając w konspiracyjnej Polskiej Partii Socjalistycznej, gdzie matka pod nadzorem samego towarzysza Wiktora (czyli Józefa Piłsudskiego) robiła bomby na dygnitarzy carskich. Była więc - mówiąc dzisiejszymi słowami - terrorystką, ale to się wtedy inaczej rozumiało i w wolnej Polsce dostała za te bomby „Krzyż Niepodległości”. Kilkoro moich krewnych było na katordze i na „wiecznym osiedleniu” (ojciec - pod kołem podbiegunowym, skąd uciekł). Również w czasie okupacji hitlerowskiej prawie wszyscy moi bliscy uczestniczyli w jakiejś mierze w konspiracji - od osłony „Delegatury Rządu (emigracyjnego) na Kraj” poczynając, a na zwykłym kolportażu podziemnej prasy kończąc. Niektórzy moi krewni stracili życie aresztowani w różnych wydarzeniach historycznych. Nie mogłem być przecież gorszy od nich.
    Ale wcale nie mniejszym bodźcem - muszę przyznać - była młodzieńcza chęć awanturnictwa. Było nas trzech najbliższych przyjaciół. Mając po kilkanaście lat marzyliśmy o partyzantce, bojowych wyczynach i wojskowych rangach. Dudek Sztybel został zamknięty w getcie i stracił życie zanim znaleźliśmy kontakt z partyzantką. Władek Nowicz zginął w pierwszej partyzanckiej bitwie. Ja przeżyłem partyzantkę.
    Jak człowiek, który obecnie jest wierzący, przyjmuje fakt, że brał udział w wojnie, zabijaniu ludzi?
    Gdy po dojściu do wiary spowiadałem się z całego życia u brata biskupa M. Jakuba Próchniewskiego, ten powiedział, że z zabijania na wojnie nie muszę się spowiadać, co dla mnie jednak nigdy się nie stało oczywiste. Stworzyłem sobie taki schemat myślowy: są ludzie, którzy nie dorośli do walki zbrojnej, są inni dojrzali do niej i są tacy, którzy ją przerośli, którzy nie z braku stanowczości lub ze strachu stronią od walki, ale umieją zastąpić walkę zbrojną - walką siły duchowej. Po wojnie, na studiach, podziwiałem koleżankę astronomkę Halinę Tomasik, która była jednym z moich pierwszych przewodników do Boga. Ona, gdy składała przysięgę w AK, zarazem oświadczyła, że chce się narażać jako sanitariuszka, ale nie weźmie do ręki broni. Taki też brała udział w powstaniu warszawskim.
    Czy było udziałem Brata Kapłana doświadczenie Dietricha Bonhoeffera, który, rozważając zaangażowanie się w zbrojny opór przeciwko Hitlerowi, doszedł do wniosku, że wybór chrześcijanina będzie w tej sytuacji zawsze niewłaściwy i pozostaje mu jedynie zdać się na łaskę Bożą? Czy uważa Brat Kapłan, że istnieją sytuacje, w których walka zbrojna stanowi jednoznaczny nakaz moralny?
    Oczywiście, człowiek czasem ma prawo zabijać. Jeśli ojciec widzi zbója zbliżającego się z nożem do jego dziecka, to ma nie tylko prawo, ale i obowiązek - gdy tylko jest na siłach - zabić bandytę. Ale to nie znaczy, że zabicie bandyty nie jest czymś złym, choć za to zło nie odpowiada zabijający ojciec. Z biegiem czasu doszedłem do wniosku, że jeśli ktoś się znajdzie w sytuacji, gdy musi zabić, to albo sama ta sytuacja jest karą za grzech, za wyrządzenie wcześniej krzywdy komuś lub sobie z własnej wolnej, złej woli, albo jest doświadczeniem, które Bóg dopuszcza, aby w przyszłości człowiek poznawszy już zło, w którym musiał wziąć udział, tym bardziej stronił od innych złych postępków, których może uniknąć. Ale to takie moje osobiste odczucie. Nie potrafiłbym go umotywować teologicznie ani chciałbym innych nakłaniać do przyjęcia go jako jakiejś zasady.
    Przyznam, że o Bonhoefferze nigdy niczego nie czytałem i znam tę postać tylko z jednego dawnego odczytu o nim i rozmów na jego temat z księdzem profesorem Jerzym Klingerem. O cytowanym tu poglądzie słyszałem właśnie w tych dawnych czasach, ale w pełni uświadamiam sobie jego sens dopiero teraz, w czasie naszej rozmowy. Jeśli ktoś czy coś mnie wrzuci w błoto, mimo że nie ma w tym mojej winy, muszę szukać wody do obmycia. Podobnie, jeśli ktoś lub coś zmusi mnie do walki zbrojnej, powinienem szukać łaski Bożej, muszę się w niej obmyć, mimo że nie z własnej woli wziąłem udział w złym czynie. To prawidłowa myśl: udział w walce zbrojnej jest zawsze czymś złym, choć czasem zaniechanie takiej walki jest postępkiem równie złym albo jeszcze gorszym. Tu się zgadzam z Bonhoefferem. Ale jeśli człowiek potrafi pokonać zło siłą ducha bez użycia przemocy, wtedy jest dopiero panem sytuacji.
    Kiedyś, stosując sposób podpowiedziany mi w percepcji ponadzmysłowej, udało mi się - działając tylko siłą ducha - zwyciężyć dwóch uzbrojonych rabusiów. Ten przedziwny fakt w moim życiu opisałem w broszurze „Moja droga do religii”. To koresponduje z zaleceniem Lecha Wałęsy w czasie stanu wojennego, aby nie stosować zewnętrznych form sprzeciwu (pochody, podpalenia itp.), ale stosować opór czysto duchowy.  I w taki właśnie sposób Polska stosunkowo lekko, prawie bez rozlewu  krwi, pozbyła się jarzma partyjnej dyktatury. Wydaje się jednak, że podczas drugiej wojny światowej na podobną metodę walki z hitleryzmem było już dla Niemców za późno, nie mówiąc o możliwościach innych narodów.
    Czy zdarza się Bratu dzisiaj wspominać w modlitwie swoich oprawców z czasów wojny?
    Od czasu, gdy mając 18 lat z pierwszymi siwymi włosami zostałem wyzwolony z gestapowskiego więzienia, nie pragnąłem nigdy odwiedzać jakichkolwiek „pamiątek męczeństwa” lub specjalnie przywoływać wspomnienia tamtych spraw, rozmyślać o nich. Ale uczestnicząc jako kapłan w poświęceniu parafialnego kościoła w Lublinie, po jego pierwszym powojennym remoncie, wziąłem udział, z polecenia biskupa, w oficjalnym nabożeństwie na Majdanku.
Modląc się pomyślałem, że ofiary obozu, za które się modlimy, nawet jeśli miały ciężkie przewiny, to po obozowych cierpieniach i po kilkudziesięciu latach od wojny, na pewno już skończyły swój pobyt w czyśćcu i są w niebie. Natomiast członek hitlerowskiej załogi obozu, który jest winien zamęczenia, śmierci choćby „tylko” kilkudziesięciu ludzi, pewnie jeszcze nie widzi końca swego pobytu w Szeolu.
    Jako chrześcijanin powinienem się pomodlić właśnie za nich. Ale o co się modlić? Osobiście uznając reinkarnację pomyślałem, że trzeba się modlić o to, aby w przyszłym życiu ziemskim, po ilu by nie było latach czy tysiącach lat miało ono nastąpić, mogli odpokutować swoje zbrodnie. I uświadomiłem sobie, że pragnienie dla nich kolejnego, systematycznego przeżywania tego wszystkiego, co oni zadali swoim ofiarom, to jest przekleństwo, a nie przyczynna modlitwa. Poczułem pełną bezradność w przyniesieniu pomocy tym ludziom.
    Ale miałem i inne przeżycie. Z gestapowskiego aresztu w Jędrzejowie zostałem wyzwolony przez nagłe podejście Armii Czerwonej. Gestapowcy mieli rozkaz w takiej sytuacji wszystkich więźniów uśmiercić przed wycofaniem się wraz z frontem. Ustawiono nas na dziedzińcu w taki sposób, że nawet jeden hitlerowiec z automatem mógł nas wszystkich wystrzelać, bez możliwości naszego rozbiegnięcia się, ucieczki. Jednak mimo istniejącego na to czasu, komendant placówki nie wydał ostatecznego rozkazu. Pozostaliśmy na więziennym dziedzińcu żywi. W innych miejscowościach więźniów rozstrzelano lub żywcem spalono (Radogoszcz!). Nasz komendant wyraźnie postąpił wbrew rozkazowi. Może miał jakieś formalne usprawiedliwienie, osobiste nadzieje. Ale liczą się fakty. Uratował nam życie, bo chciał. To był jego dobry uczynek.
    Kilka miesięcy temu w jakiś natrętny sposób myślałem o tym człowieku. I miałem jasny sen. Biedne kurczątko żałośnie popiskiwało wśród zimnych mas metali. Pomyślałem o tym gestapowcu. Za zbrodnie - niemało ich popełnił - pewnie jeszcze długo będzie pokutował w czyśćcu, ale ma i zasługę. Uratował życie parudziesięciu ludziom. Gdy uczestniczymy we Mszy Świętej za będących w czyśćcu, dodajemy im nadziei, dalsze oczyszczanie się jest dla nich mniej bolesne, a czasem staje się krótsze. A ja, jeden z pozostawionych przy życiu, mam przecież dług wdzięczności wobec tego… zbrodniarza. Odprawiłem więc za niego Mszę Świętą żałobną. I znów jasny, wyraźny sen: Mój kochany pies z dzieciństwa siedział przytulony do mnie i się cieszył, że mnie znalazł. Wiem, że „sen mara - Bóg wiara”. Ale myślę, że za niektórych oprawców można się modlić.
    W swoich wspomnieniach „Moja droga do religii” pisze Brat Kapłan o kilku wydarzeniach, w których potem rozpoznał działanie Opatrzności. Czy mógłby Brat o nich opowiedzieć?
    - Mógłbym powiedzieć, że sam fakt mojego przeżycia 11 miesięcy partyzantki, udziału w wielu akcjach, w tym 11 bitwach i większych potyczkach i pobytu na Gestapo, jest dowodem szczególnej łaski Bożej (z 40 kolegów, którzy byli w oddziale, gdy mnie do niego przyjmowano, wojnę przeżyło tylko kilku). Ale miałem dwa wypadki, kiedy palec Boży dotknął mnie w bardzo wyraźny sposób.
 

Fotografia młodego partyzanta Konrada Rudnickiego
   Raz musiałem przebiec jakieś 30 metrów przez obszar obstrzału. W połowie mojej drogi padł strzał, ale w tym samym momencie zawadziłem o kamień i przewróciłem się na ziemię. Koincydencja obu wydarzeń była ścisła z dokładnością - jak mogę dziś ocenić - poniżej 1/10 sekundy. Niemcy myśleli, że mnie trafili, więc odłożyli karabiny. Zerwałem się i dobiegłem w bezpieczne miejsce zanim któryś znów się złożył do strzału. Nie było innej możliwości, abym żywy przebiegł przez tę strefę. Dziś rozumiem, że to mój anioł stróż dostał polecenie, aby mnie zachować przy życiu i pokierował moją nogą tak, aby trafiła na kamień w ściśle określonym momencie.
    Innym takim wydarzeniem był przeżyty przeze mnie po raz pierwszy w życiu stan ponadzmysłowej percepcji podczas przerywania się z „kotła”. Wiedziałem, że wydostanę się szczęśliwie i wiedziałem ściśle, w jakiej chwili i jaki krok, jaki ruch mam zrobić. Nasza kompania wyszła z „kotła” dosłownie zdziesiątkowana. Niektórzy zrzucili część uzbrojenia. Ja wyniosłem nawet nienależącą do mnie amunicję do karabinu maszynowego. Tak miałem polecone „z góry”. Będąc wówczas ateistą nie rozumiałem mego przeżycia, choć ono pokazywało wyraźnie, że istnieje coś więcej niż fizyczny intelekt.
    Dlaczego działał Brat Kapłan w Gwardii Ludowej?
    - Moi rodzice od czasów pierwszej wojny światowej opuścili szeregi PPS i stali się komunistami. Byłem więc wychowywany ateistycznie i w życzliwości dla Związku Radzieckiego. Ale miałem krewnych najrozmaitszych kierunków politycznych. Jeden wujek, narodowiec, nie tylko nie kupował u Żydów, ale nawet uważał za błąd Pana Boga, że na Matkę Boską powołał Żydówkę (to nie przeszkadzało, że jako chrześcijanin w czasie wojny brał udział w pomocy Żydom). Rodzice nie byli przeciwni poznawaniu przeze mnie różnych poglądów ufając, że sam będę umiał odcedzić fałsz od prawdy i pozostanę przy jedynej słusznej idei społeczno-politycznej - komunizmie. Zresztą komunizm moich rodziców był zupełnie inny niż powojennych PZPR-owców. Szło im naprawdę o dobro człowieka. Oboje rodzice zrazili się później do tego, co się dzieje i powrócili do chrześcijańskiej wiary, ale to inna historia.
    W czasie okupacji mnie, moim dwóm najbliższym kolegom i starszym od nas braciom Tadeuszowi i Zygmuntowi Wójcikom było dość obojętne do jakiej formacji się dostaniemy, aby tylko walczyć z Niemcami. Pierwsze kontakty mieliśmy ze Związkiem Walki Zbrojnej, który potem przyjął nazwę Armii Krajowej. Dla ZWZ przepisywałem kiedyś przez kalkę na mojej maszynie do pisania instrukcję bojową. Niestety, oni do oddziałów partyzanckich przyjmowali tylko albo przeszkolonych podoficerów, albo chłopców wnoszących własne uzbrojenie. Tak więc do partyzantki AK dostał się tylko Tadek, który od roku 1939 przechowywał w skrytce wyposażenie i uzbrojenie. Mnie, a za mną i Władka, przyjęto właśnie do Gwardii Ludowej, bo tam się uzbrojenie zdobywało na Niemcach, a Zygmunta jakoś „za protekcją” przyjęły Bataliony Chłopskie.
    Moja służba w GL była więc w pewnym sensie przypadkowa, choć się cieszyłem, że się dostałem właśnie tam, zgodnie z rodzicielską tradycją.
    Obecnie o Gwardii Ludowej nie mówi się najlepiej. Jak wspomina Brat Kapłan swoich towarzyszy?
    O Gwardii Ludowej lubią mówić źle młodzi, niepamiętający czasów okupacji, znający raczej - że tak powiem - powojennych „zasłużonych działaczy ruchu oporu”, niż nas, którzyśmy naprawdę walczyli. Zresztą, ilu nas jest? Dziś pozostałych partyzantów Gwardii Ludowej można policzyć na palcach obu dłoni, a innych gwardzistów, uczestników „wypadówek” i „garnizonów” jest może ze stu kilkudziesięciu. Po wojnie było nas w porównaniu z AKowcami bardzo mało.
    Partyzanci dowolnej organizacji to byli ideowcy. Jeśli idzie o GL, było wśród nas wiele osób przypadkowych, o różnych politycznych poglądach, którzy przyszli tu właśnie dlatego, że warunki przyjęcia były dość luźne. Komunistów było około 10 proc. W późniejszej Armii Ludowej procentowo jeszcze mniej. Powiadają, że do nas szli bandyci. Owszem, niektórzy bandyci, gdy im się źle powodziło, szukali kryjówki u partyzantów. Trzeba się było ich strzec. W naszym 1. Batalionie 9. okręgu GL im. Generała Bema, który w końcu roku 1943 liczył 40 ludzi, a ku końcowi roku 1944 rozrósł się do 600-osobowej III Brygady AL im. Generała Bema, pamiętam przez cały czas jego istnienia tylko dwóch bandytów. Jeden wykorzystał swoje przedwojenne znajomości. Potem, gdy samowolnie poszedł na prywatne „akcje” (tłumaczył się, że rabował tylko folksdojczów), został skazany przez sąd polowy i rozstrzelany. Drugiego złośliwie podrzucili nam AK-owcy.
    W okolicach Częstochowy i Radomska współpraca pomiędzy AK i AL była wzorowa. Kiedyś wymienialiśmy z nimi dwa zdobyte sztucery myśliwskie z lunetkami, do których nie mieliśmy amunicji, na karabin maszynowy. Powiedzieli przy okazji, że mają u siebie partyzanta lewicowca, który bardziej by się nadawał do nas i mogą nam go legalnie przekazać. Nie wiem, jak ów „lewicowiec” wdarł się do AK, ale musieli się już na nim poznać. Po kilku dniach pobytu u nas ukradł wspaniały egzemplarz broni krótkiej i uciekł. Wysłano za nim ludzi, trafili na jego ślady, ale już go nie złapali.
    Jak wojna wpłynęła na odbiór niemieckości przez Brata Kapłana?
    W czasach wojny Polakowi było bardzo trudno odróżnić niemieckość od hitleryzmu. Ja miałem to szczęście, że przed pójściem do partyzantki brałem lekcje niemieckiego u niejakiej pani Andrzejewskiej, Polki wysiedlonej z Poznańskiego, wychowanki szkół niemieckich sprzed pierwszej wojny. Ona znała świetnie wielką kulturę niemiecką i umiała ją wyraźnie odróżniać od hitleryzmu. Nauczyła mnie kochać klasyków niemieckich: Goethego, Schillera, Heinego i innych, no i nauczyła dobrze języka niemieckiego, co mi się wielokrotnie przydało w życiu.


(Mariawita 7-9/2011)

powrót