MARIAWITYZM: STO LAT TO MAŁO CZASU

Z Tomaszem Mamesem, doktorantem Instytutu Religioznawstwa UJ rozmawia Krzysztof Mazur

- Z reguły jubileusz jest okazją do radosnej fety, czy tak będzie obchodzone stulecie samodzielności konfesyjnej mariawityzmu?

- O ile jubileusz stulecia (1893 - 1993) objawienia Dzieła Wielkiego Miłosierdzia, był rocznicą radosną, to trudno tak czcić rocznicę klątwy papieskiej. Trudno cieszyć się z odrzucenia Bożego planu religijnej i moralnej odnowy kleru katolickiego. Nie, ta rocznica zdecydowanie nie nadaje się do fetowania - to okazja do chłodnej refleksji...

- Dobrze, czy źle się stało, że mariawityzm poszedł własną drogą?

- Jeśli poszedł, to przecież nie dobrowolnie, bo mariawityzm był (i nadal jest) ideą uświęcenia Kościoła Powszechnego, a nie samego siebie. Nie można też stawiać kwestii: dobrze, czy źle się stało, że mariawici wytrwali przy powierzonej sobie Bożej misji. Bardziej twórcza byłaby refleksja, co zrobić, by zniwelować złe skutki wyrzucenia mariawitów z Kościoła rzymskiego - złe dla obu stron, bo rozłam był dramatem i dla mariawitów, i dla Kościoła Rzymskokatolickiego.

- Czy można było tego dramatu uniknąć?

- Kapłani Mariawici wiele robili, aby podtrzymać dialog z Kurią Rzymską, ufając jej oficjelom zapewniającym, że są widoki na polubowne zakończenie konfliktu z polskimi biskupami. A takie zapewnienia padały w czasie, gdy (od sierpnia 1905 r.) kapłani Mariawici, w miarę nasilania się represji przeciw nim, zaczęli wypowiadać posłuszeństwo ordynariuszom. Mimo wszystko liczono na rzeczowy, sprawiedliwy osąd papieża sprawy dobrej i świętej. Myślę, że bardzo duża część winy za doprowadzenie do rozłamu obciąża hierarchów polskich unikających dialogu z Mariawitami, a jednocześnie żądających od papieża wyłącznie stanowczości, szczególnie, gdy okazało się, że próby pacyfikowania mariawityzmu obracają się przeciw intencjom biskupów.

- Mimo świetnych pobudek Mariawici, wyłączając się spod władzy biskupów, złamali ślub posłuszeństwa, co sprowokowało środowiska "okołokościelne" do zajadłego ataku na Mariawitów, w tym przypisywanie im nieuctwa, wybujałych ambicji, a nawet szerzenia herezji...

- Z jednej strony mamy wspólnotę kapłanów z powodzeniem realizujących ideał duszpasterza - społecznika, z drugiej resztę kleru nie zdolnego do dostrzeżenia problemów współczesnego im świata. A przecież z tych problemów brał się kryzys postaw etycznych i ludu, i kleru parafialnego. Złą normą był serwilizm w relacjach plebania - dwór (czego liczne przykłady są w polskiej literaturze przełomu XIX i XX) oraz hołdowanie zgoła nieewangelicznemu przekonaniu, iż to owczarnia jest dla pasterza, a nie pasterz dla niej! Mariawici łamali te "normy" piętnując ospałość w Służbie Bożej i "pański styl" życia dużej części kleru. "Pańskości" przeciwstawiali prostotę i ascezę, marazmowi - gorliwość duszpasterską.
Mówiący o pierwszych Mariawitach "nieuki" sami "strzelali sobie w kolano", bo przecież wielu z tych kapłanów, wybranych przez biskupów, miało dyplomy petersburskiej Akademii Duchownej, a wszyscy byli absolwentami seminariów diecezjalnych - wielu miało czołowe lokaty.
Argument szerzenia herezji pojawił się tuż przed klątwą papieską, a użyto go by postraszyć lud garnący się do Mariawitów. Tyle, że - ani w Polsce, ani w Rzymie - nie wskazano konkretnej nauki, czy praktyki pobożnościowej, która była sprzeczna z nauką i tradycją Kościoła rzymskokatolickiego, bądź została wymyślona przez Mariawitów.
Histeryczna reakcja polskich biskupów była mniej zrozumiała, bo "tępiono" nie tych, co gorszyli maluczkich, a tych, co bez reszty oddali się pełnieniu swego kapłańskiego powołania!

- Toteż nie dla gorliwości byli "solą w oku" biskupów, a nieposłuszeństwa...

- Daleko bardziej, niż "sól w oku" pasuje tu określenie "wyrzut sumienia", bo Mariawici udowodnili, że gdy się bardzo chce, można iść w ślady Apostołów nawet w realiach kraju zniewolonego. Prawda, z punktu widzenia prawa kanonicznego złamali zasadę posłuszeństwa, ale przecież nie z niskich pobudek, nie dla fantazji! To było dramatyczne w formie, ale jednak wyznanie wiary w świętość Kościoła i nieomylność papieża, od którego wyglądali sprawiedliwości - daremnie. "Wina" Mariawitów polegała na tym, że posłuszeństwo woli Bożej postawili ponad rozkazom ludzi...

- Do ujawnienia roli Marii Franciszki kapłanów Mariawitów stawiano za wzór, a po tym fakcie gwałtownie zdystansowano się od nich - dlaczego?

- Bo Maria Franciszka była kobietą...

- W dziejach Kościoła było wiele świątobliwych kobiet - także Doktorów Kościoła...

- Dokładnie cztery kobiety na dwa tysiące lat chrześcijaństwa! Mimo deklaracji i wolt teologicznych Kościół katolicki nie wyzbył się przeświadczenia o fatalizmie płci niewieściej. Przecież jeszcze w XIX w. wielu speców od wychowania twierdziło, że edukowana kobieta jest tyle warta, co wykształcona krowa. Kobieta miała być podporządkowana systemowi, w którym funkcjonowała, systemowi przez mężczyzn stworzonemu i przez nich zarządzanemu. A tu nagle pojawiła się kobieta, której wyrobienie duchowe dostrzegł i docenił o. Honorat Koźmiński, cieszący się sławą znakomitego kierownika dusz. To on skierował młodziutką dziewczynę do zgromadzenia czynnego, a że duchowość tego zgromadzenia nie była tym, czego poszukiwała w życiu zakonnym, Kapucyn przeniósł ją do Płocka. Jako matka generalna założyła konwent kontemplacyjny, będąc jednocześnie wizytatorką innych zgromadzeń ukrytych - takich funkcji nie powierza się, przepraszam za trywializm, pierwszej lepszej zakonnicy...
Sprawy Mariawitów skomplikowały się, gdy okazało się, że założycielką męskiego konwentu była kobieta. Św. Franciszek założył nowy zakon, ale do pokierowania jego kobiecą linią zaprosił św. Klarę - swoją siostrę. "Grzechem głównym" Marii Franciszki było to, że zajęła się reformą kleru, co było jeśli nie wyłączną domeną biskupów, to na pewno domeną mężczyzn. "Jakim prawem - oburzano się - jakaś zakonnica wypowiada się w sprawach, które nie powinny jej interesować!" Ba!, nie dość, że sama wybierała księży do Zgromadzenia, to była mistrzem nowicjatu, co przekraczało wszelkie granice imaginacji biskupów.

- Czy możliwy jest powrót do jedności z Kościołem rzymskokatolickim po tylu złych słowach, które padły z obu stron, po tragedii pogromów?

- Cóż, można uznać, że klątwy nie było, bo została rzucona w sposób nieważny - tak jak można w określonych warunkach uznać za nieważne święcenia kapłańskie, czy sakrament małżeństwa. A wiele wskazuje na to, że papież był wprowadzony w błąd i nie do końca zdawał sobie sprawę z faktycznego stanu rzeczy. Poza tym akt anatemy zawierał wiele błędów formalnych. Wyjście drugie, to kanonizacja bł. Marii Franciszki przez Kościół rzymski...

- To żart?

- Mówię całkiem poważnie. Jest precedens: Joannę D'Arc, jako "heretyczkę" spalono na stosie, by później ogłosić świętą Kościoła rzymskokatolickiego. Jest nieco podobieństwa między tymi kobietami. Joannie objawiał się Michał Archanioł, a później, gdy w Bożą sprawę wdała się wielka polityka, doszło do tragedii. W sprawę mariawicką też wdała się wielka polityka, ale, jak myślę, największym problemem jest fakt, że od śmierci Joanny minęły wieki i dziś mało kto pamięta kontrowersje wokół jej działalności, emocje wygasły, tak jak stos, na którym spłonęła. Dlatego św. Joanna jaśnieje na ołtarzach Kościoła, który ją potępił. A od potępienia Dzieła Wielkiego Miłosierdzia minął ledwie wiek. To mało czasu...

- Dziękuję za rozmowę. (Tygodnik Siedlecki nr 19, 7 maja 2006 r.)